środa, 28 listopada 2012

Widok z okna...


Świątecznych dekoracji wszędzie coraz więcej. 
Przez najbliższy miesiąc mam święta tuz za oknem :)

Widok z okna mej północnej Arkadii

wtorek, 27 listopada 2012

Zdążyć przed końcem świata, czyli wycieczka do Bugarach



 Nikt już teraz chyba nie wie kto pierwszy i kiedy dokładnie oznajmił wszem i wobec, że to Pic de Bugarach  (1230 m) jest tym z nielicznych miejsc, które zostaną oszczędzone przez zapowiedziany na 21 grudnia 2012 Koniec Świata. 

Ja usłyszałam o tej malutkiej wiosce wcale nie tak dawno, jako że  Koniec Świata nie leży w centrum mych zainteresowań.  Już parę razy słyszałam o różnych Końcach Świata i jak już się jakiś nam trafi tak naprawdę, to chyba nie zależy mi na tym, żeby się nim zawczasu stresować.

Bugarach to malutka wioska (około 400 mieszkańców) znajdująca się w pasmie gór Corbières w  10-tym francuskim departamencie Aude (Langwedocja), czyli w sąsiedztwie departamentu Pyrénées-Orientales, w którym jest nasza południowa arkadia. 


Widok na wioskę od strony szczytu Bugarach





Wielokrotnie słyszałam w mediach wzmianki o najazdach jakichś zapaleńców i nawiedzonych  na Bogu ducha winnych mieszkańców Bugarach. Pisała o tym lokalna prasa i omawiała od czasu do czasu lokalna stacja radiowa.  A to że nie maja spokoju, że czują się jak zwierzaki w ZOO, że ceny nieruchomości i ziemi wokół Bugarach poszły w górę, no i że to w ogóle jakieś szaleństwo.

Z drugiej zaś strony nikomu nieznana wioska, dziura na głębokiej prowincji, do której pies z kulawą nogą by nie zajrzał, nagle stała się odwiedzana również i przez normalnych, ciekawskich turystów. Zapełniły się ponoć kwatery prywatne, powstał (a może tylko zaczął lepiej prosperować) sklepik z produktami lokalnymi, no i w sumie okazało się , że cala ta sytuacja ma tez parę dobrych dla lokalnej ekonomii aspektów.

Kiedy więc  w ostatnią sobotę przyszło nam do głowy skorzystać z dość dobrej pogody i ruszyć gdzieś w góry na łono natury, pomyślałam sobie, że pojedziemy w takim razie w góry Corbieres i przy okazji zobaczymy co to tam jest w tym całym Bugarach.
No bo ostatecznie jeśli już ma być ten Koniec Świata, to potem może nie być już okazji J

Sprawdziłam , że od nas z domu do Bugarach jest 79 kilometrów, czyli nie była to jakaś szalona odległość. Ruszyliśmy więc bez ociągania.

Dojechaliśmy bez kłopotu do Perpignan i ruszyliśmy dalej na północ do Saint-Paul-de- Fenouillet. Stamtąd krętą drogą  przez wąwozy zwane Gorges de Galamus. Przebiliśmy się w poprzek Corbierow. 
Powiem szczerze, iż trochę mnie kosztowało przejechanie taka właśnie trasą bo z roku na rok mam coraz większy lęk wysokości. Ale widoki były tak niesamowite, że nawet zatrzymaliśmy się kilka razy żeby pstryknąć parę zdjęć.

Wijąca się droga nad przepaścią


Pustelnia w głębi wąwozu


Słońcu znudziło się już świecić i nieśmiało chowało się coraz bardziej za chmurki, ale nadal było całkiem przyjemnie.

Następnie bez dalszych już przystanków zjechaliśmy ku dolinie i nagle oczom naszym ukazał się Pic de Bugarach , czyli szczyt góry o takiej samej nazwie jak wioska.
(NB Do tej pory nie rozumiem, czy to tylko szczyt, czy też szczyt i wioska mają być oszczędzone przez Koniec Świata).

Pic de Bugarach 1230m , najwyższy w Corbières



Droga prowadziła nas w taki sposób, iż objechaliśmy ów Pic de Bugarach prawie dookoła i dotarliśmy do owej osławionej wioski.
Sklepik owszem był, ale akurat zamknięty. Restauracja owszem też, ale ta z kolei zamknięta porządnie, chyba już na zimę. Pokręciliśmy się po wiosce, obejrzeliśmy ruiny zameczku, placyk i parę uliczek (wcale nie urokliwych) i wróciliśmy do punktu wyjścia.










Poczułam się nieco rozczarowana, choć sama nie wiem czego się spodziewałam.
 W końcu to koniec listopada, wiec turystów niewielu i normalnym jest fakt, że wszystko pozamykane. Spotkaliśmy wprawdzie parę osób kręcących się uliczkami , takich samych ciekawskich jak my, ale skąd te programy, reportaże o walących tam tłumach? Może to tylko tak w sezonie?

Ruszyliśmy więc  dalej.




Za wioską nie mogłam oprzeć się i zrobiłam parę zdjęć  zwykłemu stadu owiec. Wpatrywały się we mnie jakby pierwszy raz istotę ludzką zobaczyły na oczy. Nie na co dzień mam okazję pooglądać sobie owce z bliska, więc się trochę im poprzyglądałam (a one mnie), co wyraźnie zaniepokoiło pilnującego je ogromnego psa.
Jagniątka były prześliczne, tyle tylko iż uparcie ustawiały się jakoś tak niefotogenicznie J

Pośrodku zaniepokojony pies
Młode ciągle mi jakoś ociekały 


Ruszyliśmy więc dalej przez górki i doliny do Reines-les-Baines  (miejscowość zdrojowa), gdzie zjedliśmy obiad jako jedyni, bo spóźnieni goście w restauracji „Maison Christina”.  Restaurację i parę pokoi gościnnych prowadzi mila Dunka, co oznacza w praktyce, że turyści mogą się porozumieć z nią nie tylko po francusku ale i po angielsku (oprócz duńskiego naturalnie). 
Wspominam o tym tylko dlatego, ze we Francji często się wciąż spotyka całkiem fajne miejsca, ale nie zawsze można się tam dogadać po angielsku.  Tak wiec gdyby ktoś z was trafił pewnego dnia do miejscowości Reines-les-Baines i nie władał językiem lokalnym, to proszę bardzo, będzie jak znalazł J
Na dodatek są tam dwa fajne psy i kilka prześlicznych kotów (udało mi się sfotografować tylko jedną czarną, dostojną kotkę).




No i sala restauracyjna jest bardzo ładnie urządzona.



Po dość dobrym, ale wcale nie francuskim obiedzie (nie wymagajmy za wiele J), pozostało nam już tylko wrócić do domu inna trasą. Pojechaliśmy więc przez wioskę Arques z ładnymi ruinami , a potem przez krainę winnic.
Na zakończenie tak mile spędzonego dnia, poszliśmy na wieczorny spacer po starej części Perpignan, z którego zdjęcia mogliście obejrzeć w poprzednim wpisie.


 ********


No i jaki morał z tej wycieczki? Wioska jak wioska, nic ciekawego.  Komuś może był potrzebny taki lokalny rozgłos, żeby rozkręcić trochę handel?
Jeden ktoś na pewno na tym skorzystał i to nawet z przymrużeniem oka „wykorzystał”.  



Kilkanaście kilometrów od Bugarach w sklepie spożywczym koło stacji benzynowej w Estagel zauważyłam bowiem butelki wina o nazwie Cuvée Bugarach (różowe i czerwone). Dobry pomysł na taką nazwę, a jeszcze lepszy to podpis pod nazwą wina na etykiecie:

„Jeśli zostanie jedno jedyne (wino), to będę to właśnie ja”




Jak myślicie sprzedaje się ?


niedziela, 25 listopada 2012

Wieczorny spacer po starym Perpignan





A oto kilka migawek z wczorajszego spaceru wieczorową porą
 po starym Perpignan....




Jarmark bożonarodzeniowy
 (malutki, bo tradycja przyszła z północy kraju całkiem niedawno)


Ludzi na razie niewiele, bo jest jeszcze listopad
i jakoś trudno się przekonać ze święta tuż, tuż




Stoisko ze smakołykami z rożnych regionów Francji

Wielka chałka z Vendée
(środkowa cześć francuskiego wybrzeża atlantyckiego)

*****


A tu już dwa charakterystyczne sklepy  starego Perpignan: 
tak zwane "mydło i powidło" (dosłownie)


tradycyjne obrusy i ściereczki w paski




****






to na tej ulicy są oba sklepiki z "mydłem i powidłem"
To tutaj sprzedają
konfitury z wczorajszego wpisu o konfiturach

*************
Nagle śliczne wejście w bramę...
prowadzące do tej właśnie galerii

Sklep z antykami.... i kawiarnia
większość uliczek starego miasta
 zamknięta jest dla ruchu 


******



jedyny w swym rodzaju sklep z figurkami
do szopek bożonarodzeniowych (i nie tylko)
 ****





CDN.... (kiedyś jeszcze)

sobota, 24 listopada 2012

Ciekawostka - skandalizujące konfitury z Perpignan



                                    Do trzech razy sztuka :) 
      Oto trzecia ciekawostka zauważona dziś wieczorem na wystawie jednego ze sklepów na starówce w Perpignan. Od razu dodam, ze nie kupiłam, wiec nie wiem z jakich owoców są zrobione te konfitury.

Konfitury "Jaja papieża"



Pet-gigant na Gare de Lyon w Paryżu



Nie był to koniec ciekawostek w to wczorajsze, piątkowe popołudnie.  
Dopiero co na dworcu w Brukseli widziałam Czekoladowy pociąg, a tu znów cos przykuwa moja uwagę. 
Wieczorem bowiem na Dworcu Lionskim w Paryżu (Gare de Lyon) zobaczyłam peta na podłodze, czyli w hali głównej dworca.

Pet miał kilka metrów i dosłownie rzucał się w oczy.  Trudno było go nie zauważyć J

Widzicie jak wyglądał? Robi wrażenie, nieprawdaż?




 Obok stała tablica ogłoszeniowa kolei francuskich z napisem "Nie ma małej nieuprzejmości". Rozumiem, ze miała to być aluzja, do zakazu palenia papierosów ignorowanego przez niektóre (liczne) osoby :)



piątek, 23 listopada 2012

Nowy rekord Księgi Guinessa : najdłuższy pociąg z czekolady jest aktualnie w Brukseli



  
Czekoladowy pociąg od strony
czekoladowej lokomotywy
Już z daleka widać było zainteresowanie podróżnych czymś szczególnym.  Na dworzec kolejowy Bruxelles Midi przybyłam  dziś wyjątkowo w południe, a nie pod wieczór. Na ogól o tej porze hala główna dworca bywa średnio zatłoczona.


Tym razem ludzie zatrzymywali się, komentowali i wyciągali telefony i aparaty fotograficzne.  Owszem, od czasu do czasu na dworcu tym wystawiane są różne ciekawostki: a to jakiś samochód (oczywiście nie byle jaki tylko cos szczególnego), a to wystawa zdjęcia lub obrazów. Różne rzeczy tam już widziałam w ciągu dwóch ostatnich lat cotygodniowego tam bywania. Nawet koncerty fortepianowe nie są już żadną rzadkością.

Od środka ku początkowi


Podeszłam wiec zaciekawiona i tym razem, bo do odjazdu mego pociągu było jeszcze ponad pól godziny.



Rożne wagony osobowe i towarowe
       Wiem, ze czekolada w Belgii to jak foie gras (gęsie wątróbki) we Francji lub spaghetti we Włoszech. Po prostu symbol stuprocentowej „belgijskości” . Ale czegoś takiego nie spodziewałam się zobaczyć. 



To ten z czekoladowymi firankami
 Wyobraźcie sobie bowiem lokomotywę i wagoniki o wysokości może 30 centymetrów, ale długie to i długachne, bo około 34 metrów.  Na ogol makiety pociągów na dworcu nie powinny budzić zaskoczenia, ale ta została zrobiona z czekolady.


Każdy wagonik zrobiony z najmniejszymi szczegółami, nawet firanki w oknach były z czekolady.

Wyciągnęłam wiec i ja mój „telefon-smartefon” i obeszłam sobie dookoła próbując sfotografować to cudo. Zdjęcia wyszły średnie, bo światło nie było najlepsze, ale chyba widać całkiem wyraźnie to czekoladowe cudo.

Na górze wisiał duży plakat informujący o tym, ze pociąg ten został wpisany do księgi Guinessa jako najdłuższa na świecie konstrukcja  z czekolady.

Tablica/plakat z informacjami o projekcie
Zużyto na niego 1285 kilogramów czekolady, a jego wykonanie zabrało 784 godzin pracy (kilkanaście osób naraz).
Sam pociąg składa się z 6432 części i długi jest na 33,6 metra.

No i co równie ważne, to nie żaden Belg nad tym pracował, tylko Maltańczyk Andrew Farrugia ze swoimi studentami. Tak, to  wykładowca-cukiernik ze swoimi studentami-cukiernikami.  Pewnie wszyscy dostali dobra ocenę J

Tylko chyba czekolada była belgijska. Przynajmniej tak się można domyślać patrząc na osoby i instytucje patronujące tej osobliwej formie promocji maltańskiego kunsztu.

Pewnie jednak obawiano się, ze łakomi oglądacze rzuca się na to czekoladowe arcydzieło, bo dookoła widniały informacje, ze pociąg nie jest jadalny. A ja tam sobie myślę, ze to jakaś ściema i ktoś go sobie potem jednak zje.