niedziela, 4 listopada 2012

Wyprawa po kasztany

Nie wiadomo kiedy dotarłam do polowy mego długo wyczekiwanego jesiennego urlopu. Najpierw musiałam odrobić zaległości w spaniu, potem naszła mnie wena na gotowanie. Do tego 1 listopada i związane z tym wizyty na cmentarzach. Dopiero od przedwczoraj zaczęłam mieć naprawdę wrażenie, ze jestem na urlopie.
Inna sprawa, ze dopiero od 1-go listopada poprawiła się pogoda, bo przedtem była wichura, a po niej ulewne deszcze (u nas dokładnie 106 mm w ciągu jedne doby, ponoć najwięcej w całym departamencie).
Dziś dopiero popołudniu zachmurzyło się na nowo i zaczęło padać, choć prawdę mówiąc,  tak trochę bez przekonania.
Zanim jednak pogoda się popsuła wybraliśmy się na wyprawę po kasztany (jadalne). Miejsce odkryłam przypadkiem w zeszłym roku, wiec wiedziałam dokąd mamy się udać.
Zaopatrzyłam się w spory koszyk i ruszyliśmy w góry. Tzn takie małe góry, do szczytów alpejskich im daleko. Jest to graniczny łańcuch górski Albères należący do Pirenejów. To właśnie w tej części Pireneje "wpadają" do Morza Śródziemnego.

Po drodze natrafiliśmy na pasące się na leśnych zboczach krowy. Pewnie maja jakieś oznakowanie, bo niby jak potem taki właściciel ma udowodnić która krowa do niego należy, skoro łażą sobie gdzie chcą.

Dzików dziś nie spotkaliśmy, ale znajomi nam mówili, ze po francuskiej stronie jest ich w tym roku wyjątkowo dużo. Ogromny pożar zniszczył tego lata wiele hektarów lasów po hiszpańskiej stronie i dziki nie maja tam wiele pożywienia, wiec wyemigrowały "za żołędziami, kasztanami itp" na francuska, ocalałą stronę gór.

Dzikie kasztany w Albères

Pierwsze kasztanowce były już "wyzbierane", ale po następnych 400 m trafiliśmy na prawdziwy wysyp i szybo napełniliśmy koszyk. Tyle ze w połowie koszyka zaczęło już padać, wiec zaczęliśmy wrzucać kasztany także w "koszulkach", żeby szybciej szło.
Oto nasze zbiory:

W przyszłym roku chyba zabiorę dwa koszyki :)

Potem już tylko szybko wróciliśmy do samochodu i po jakiejś godzinie kasztany gotowały się w wodzie z dzikim koprem. Gdyby nie deszcz, to upieklibyśmy je na specjalnej patelni z dziurkami (mamy po przodkach), ale z powodu deszczu nie było wyboru.
Przed ugotowaniem ponacinałam kasztany, dziki czemu można je było potem jeść wyciskając ze skórki jak przy jedzeniu polskiego bobu.

Były prze-smaczne....

5 komentarzy:

  1. Kasztany bardzo lubię, noszę je po kieszeniach, leżą wszędzie w domu :) Co do jedzenia to takie gorące mi nie posmakowały, ale chętnie bym spróbowała jeszcze kiedyś. Za to jadłam dżem/powidło/smarowidło? :) kasztanowy i ten mi bardzo spasował.
    Pozdrawiam!
    O.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Obiezy_swiatko!
    Te, które ja ugotowałam są tez bardzo dobre na zimno.
    Smarowidło jest niezłe, ale w małych ilościach. Czasami można zaimprowizować szybki deser dodając do białego serka homogenizowanego.i
    Wkrótce pojawia się tez kandyzowane kasztany. Dobre, ale jak dla mnie, tez nie więcej niż jeden-dwa naraz.
    Takie normalne śliczne kasztany (te niejadalne, które są większe) rozkładam zawsze w biurze kolo ekranu lub w domu kolo telewizora. Ja tez nosze ze sobą po parę w kieszeni płaszcza lub w torebce. Nie wiem czy to prawda, ze pochłaniają jakieś tam promienie, ale po prostu lubię ich wygląd i gładki dotyk brązowej skorki.
    No i gdy czasem widzę na ulicy sprzedawce pieczonych kasztanów, zawsze przypomina się Kapitan Kloss i hasło o najlepszych czy najpiękniejszych kasztanach na placu Pigalle.... A ja przez wiele lat byłam przekonana, ze mowa była o drzewach na Placu, bo wtedy nie miałam pojęcia, ze istnieje odmiana jadalna :))
    Pozdrawiam i dzięki za komentarz
    Nika

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, chciałabym je zbierać i gotować z dzikim koprem! A potem jeść jak bób:-)

    Masz pięć kotów?! Zapraszam Cię do zapisania ich do naszej rodzinki:-) Chętnie zobaczę je razem:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak żyję nie próbowałam jadalnych kasztanów... Ciekawam jak smakują?
    U nas tylko orzechów w bród:-)))
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  5. Smak jest trudny do opisania: słodkawy na pewno:)

    OdpowiedzUsuń