wtorek, 27 listopada 2012

Zdążyć przed końcem świata, czyli wycieczka do Bugarach



 Nikt już teraz chyba nie wie kto pierwszy i kiedy dokładnie oznajmił wszem i wobec, że to Pic de Bugarach  (1230 m) jest tym z nielicznych miejsc, które zostaną oszczędzone przez zapowiedziany na 21 grudnia 2012 Koniec Świata. 

Ja usłyszałam o tej malutkiej wiosce wcale nie tak dawno, jako że  Koniec Świata nie leży w centrum mych zainteresowań.  Już parę razy słyszałam o różnych Końcach Świata i jak już się jakiś nam trafi tak naprawdę, to chyba nie zależy mi na tym, żeby się nim zawczasu stresować.

Bugarach to malutka wioska (około 400 mieszkańców) znajdująca się w pasmie gór Corbières w  10-tym francuskim departamencie Aude (Langwedocja), czyli w sąsiedztwie departamentu Pyrénées-Orientales, w którym jest nasza południowa arkadia. 


Widok na wioskę od strony szczytu Bugarach





Wielokrotnie słyszałam w mediach wzmianki o najazdach jakichś zapaleńców i nawiedzonych  na Bogu ducha winnych mieszkańców Bugarach. Pisała o tym lokalna prasa i omawiała od czasu do czasu lokalna stacja radiowa.  A to że nie maja spokoju, że czują się jak zwierzaki w ZOO, że ceny nieruchomości i ziemi wokół Bugarach poszły w górę, no i że to w ogóle jakieś szaleństwo.

Z drugiej zaś strony nikomu nieznana wioska, dziura na głębokiej prowincji, do której pies z kulawą nogą by nie zajrzał, nagle stała się odwiedzana również i przez normalnych, ciekawskich turystów. Zapełniły się ponoć kwatery prywatne, powstał (a może tylko zaczął lepiej prosperować) sklepik z produktami lokalnymi, no i w sumie okazało się , że cala ta sytuacja ma tez parę dobrych dla lokalnej ekonomii aspektów.

Kiedy więc  w ostatnią sobotę przyszło nam do głowy skorzystać z dość dobrej pogody i ruszyć gdzieś w góry na łono natury, pomyślałam sobie, że pojedziemy w takim razie w góry Corbieres i przy okazji zobaczymy co to tam jest w tym całym Bugarach.
No bo ostatecznie jeśli już ma być ten Koniec Świata, to potem może nie być już okazji J

Sprawdziłam , że od nas z domu do Bugarach jest 79 kilometrów, czyli nie była to jakaś szalona odległość. Ruszyliśmy więc bez ociągania.

Dojechaliśmy bez kłopotu do Perpignan i ruszyliśmy dalej na północ do Saint-Paul-de- Fenouillet. Stamtąd krętą drogą  przez wąwozy zwane Gorges de Galamus. Przebiliśmy się w poprzek Corbierow. 
Powiem szczerze, iż trochę mnie kosztowało przejechanie taka właśnie trasą bo z roku na rok mam coraz większy lęk wysokości. Ale widoki były tak niesamowite, że nawet zatrzymaliśmy się kilka razy żeby pstryknąć parę zdjęć.

Wijąca się droga nad przepaścią


Pustelnia w głębi wąwozu


Słońcu znudziło się już świecić i nieśmiało chowało się coraz bardziej za chmurki, ale nadal było całkiem przyjemnie.

Następnie bez dalszych już przystanków zjechaliśmy ku dolinie i nagle oczom naszym ukazał się Pic de Bugarach , czyli szczyt góry o takiej samej nazwie jak wioska.
(NB Do tej pory nie rozumiem, czy to tylko szczyt, czy też szczyt i wioska mają być oszczędzone przez Koniec Świata).

Pic de Bugarach 1230m , najwyższy w Corbières



Droga prowadziła nas w taki sposób, iż objechaliśmy ów Pic de Bugarach prawie dookoła i dotarliśmy do owej osławionej wioski.
Sklepik owszem był, ale akurat zamknięty. Restauracja owszem też, ale ta z kolei zamknięta porządnie, chyba już na zimę. Pokręciliśmy się po wiosce, obejrzeliśmy ruiny zameczku, placyk i parę uliczek (wcale nie urokliwych) i wróciliśmy do punktu wyjścia.










Poczułam się nieco rozczarowana, choć sama nie wiem czego się spodziewałam.
 W końcu to koniec listopada, wiec turystów niewielu i normalnym jest fakt, że wszystko pozamykane. Spotkaliśmy wprawdzie parę osób kręcących się uliczkami , takich samych ciekawskich jak my, ale skąd te programy, reportaże o walących tam tłumach? Może to tylko tak w sezonie?

Ruszyliśmy więc  dalej.




Za wioską nie mogłam oprzeć się i zrobiłam parę zdjęć  zwykłemu stadu owiec. Wpatrywały się we mnie jakby pierwszy raz istotę ludzką zobaczyły na oczy. Nie na co dzień mam okazję pooglądać sobie owce z bliska, więc się trochę im poprzyglądałam (a one mnie), co wyraźnie zaniepokoiło pilnującego je ogromnego psa.
Jagniątka były prześliczne, tyle tylko iż uparcie ustawiały się jakoś tak niefotogenicznie J

Pośrodku zaniepokojony pies
Młode ciągle mi jakoś ociekały 


Ruszyliśmy więc dalej przez górki i doliny do Reines-les-Baines  (miejscowość zdrojowa), gdzie zjedliśmy obiad jako jedyni, bo spóźnieni goście w restauracji „Maison Christina”.  Restaurację i parę pokoi gościnnych prowadzi mila Dunka, co oznacza w praktyce, że turyści mogą się porozumieć z nią nie tylko po francusku ale i po angielsku (oprócz duńskiego naturalnie). 
Wspominam o tym tylko dlatego, ze we Francji często się wciąż spotyka całkiem fajne miejsca, ale nie zawsze można się tam dogadać po angielsku.  Tak wiec gdyby ktoś z was trafił pewnego dnia do miejscowości Reines-les-Baines i nie władał językiem lokalnym, to proszę bardzo, będzie jak znalazł J
Na dodatek są tam dwa fajne psy i kilka prześlicznych kotów (udało mi się sfotografować tylko jedną czarną, dostojną kotkę).




No i sala restauracyjna jest bardzo ładnie urządzona.



Po dość dobrym, ale wcale nie francuskim obiedzie (nie wymagajmy za wiele J), pozostało nam już tylko wrócić do domu inna trasą. Pojechaliśmy więc przez wioskę Arques z ładnymi ruinami , a potem przez krainę winnic.
Na zakończenie tak mile spędzonego dnia, poszliśmy na wieczorny spacer po starej części Perpignan, z którego zdjęcia mogliście obejrzeć w poprzednim wpisie.


 ********


No i jaki morał z tej wycieczki? Wioska jak wioska, nic ciekawego.  Komuś może był potrzebny taki lokalny rozgłos, żeby rozkręcić trochę handel?
Jeden ktoś na pewno na tym skorzystał i to nawet z przymrużeniem oka „wykorzystał”.  



Kilkanaście kilometrów od Bugarach w sklepie spożywczym koło stacji benzynowej w Estagel zauważyłam bowiem butelki wina o nazwie Cuvée Bugarach (różowe i czerwone). Dobry pomysł na taką nazwę, a jeszcze lepszy to podpis pod nazwą wina na etykiecie:

„Jeśli zostanie jedno jedyne (wino), to będę to właśnie ja”




Jak myślicie sprzedaje się ?


3 komentarze:

  1. Ciekawa historia. Nie słyszałam o niej, bo również nie śledzę nowinek o końcu świata. Nie popadajmy w paranoję. Jednak pomysł z winem jest jak najbardziej udany i myślę, że sprzedaje się bardzo dobrze. Ja bym kupiła takie wino ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie tam, taką Francję kocham :)
    O.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zawsze wiemy co nas czeka tam gdzie się wybieramy ale najważniejsze aby się wybierać:)
    Pozdrawiam i jak obiecałam bloga sobie przeglądam:):

    OdpowiedzUsuń