sobota, 25 stycznia 2014

Z przymrużeniem oka (10) - "równouprawnienie"



Zauważone wczoraj wieczorem nieopodal Opery Garnier w Paryżu.:)

To się nazywa równouprawnienie wobec przejścia dla pieszych….




No,  przy starcie równouprawnienie sie kończy :)

wtorek, 21 stycznia 2014

"Kalina" w warszawskim Teatrze Polonia czyli mit Kaliny Jędrusik na scenie


   Miniony weekend spędziłam w Warszawie. Słowo "spędziłam" jest tu może zbyt niedokładne. Powiedzmy, że określenie "zatrzymałam się " albo "wpadłam" na weekend byłyby chyba bardziej odpowiednie. Wylot pierwszym samolotem w sobotę , a powrót ostatnim w niedzielę, to doprawdy króciutki wypad. 

    Ileż jednak rzeczy można zrobić na miejscu w ciągu trzydziestu paru godzin! To i tak sporo czasu, nawet jeśli trzeba odliczyć parę godzin na sen. 
    Jest czas na spotkania i z rodziną i z przyjaciółmi, a w moim przypadku trzecie miejsce na podium zajmują oczywiście teatr i księgarnia. 

   O ile księgarnia wirtualna i e-booki są pewnym pocieszeniem w stosunku do prawdziwej wizyty w "papierowej" księgarni, o tyle wizyta w prawdziwym teatrze jest niezastąpiona.





   Tym razem spośród sztuk dostępnych w Warszawie w sobotę 18go stycznia (miałam tylko ten jeden dzień do wyboru:) wybrałam spektakl o życiu Kaliny Jędrusik w wykonaniu Katarzyny Figury w Teatrze Polonia (Fundacja Krystyny Jandy).

   O samej Kalinie nie wiedziałam zbyt wiele. Kojarzyłam ją oczywiście z Kabaretem Starszych Panów (głównie z piosenką "Bo we mnie jest seks") i z kilkoma rolami w telewizji. 

   Urodziłam się za późno, by móc oglądać ją w teatrze, więc to jej role w takich filmach jak "Lekarstwo na miłość" czy "Ziemia Obiecana" przyszły mi na myśl w pierwszym momencie. 
Coś tam pamiętałam o jej małżeństwie ze Stanislawem Dygatem, ale i to niedokładnie.


   Kalina Jędrusik zmarła już po moim wyjeździe z Polski, stąd nie znam żadnych programów czy koncertów ku jej pamięci i  z jej piosenkami. Nie znam również większości plotek na temat jej życia czy tego co się działo po jej śmierci. Ponoć w czasach PRL-u uważana była za skandalistkę, wampa i nawet określano ja mianem polskiej Marylin Monroe.  Telewizyjne role są dla mnie nieco przerysowane, chyba nie miała do nich za bardzo szczęścia. Natomiast większą sławę przyniosły jej piosenki, które interpretowała omdlewającym półszeptem.

    Trudno mi powiedziec czy mi sie podobał jej śpiew. Na przykład wersja piosenki "Bo we mnie jest seks" w wykonaniu Kqliny jest dla mnie za szybka. Zdecydowanie bardziej wolę jej słuchać w  spokojnych, zmysłowych interpretacjach innych piosenkarzy.







   Tak więc wybrałam monodram Katarzyny Figury trochę  z niewiedzy o postaci Kaliny Jędrusik. Chyba mają one obie w sobie coś wspólnego... Może tę aurę skandalu, seksapil kobiety przesłaniający  w oczach publiczności umiejętności aktorskie.  O Katarzynie Figurze też niewiele wiem, bo nie czytuję prasy "people", więc mogłam bez uprzedzeń obejrzeć jak gra rolę Kaliny. 

   A grała ją bardzo dobrze i chyba żadna inna aktorka nie byłaby w stanie aż tak bardzo utożsamić się z tą postacią. 

   Spektakl w reżyserii Małgorzaty Głuchowskiej wykorzystuje wiele technik i wcale nie jest monotonnym monodramem. Muzyka, światło, głos spoza sceny, teatr cieni, a nawet film urozmaicają  owo przedstawienie jednej aktorki. 


Zdjęcia przed "moim" sobotnim spektaklem.  Niestety te po spektaklu gdy publicznosc oklaskiwała Katarzynę Figurę nakazano mi uprzejmie , acz stanowczo wykasować   Okazuje się , że w tym teatrze owacje uznawane są za integralną część spektaklu i nie wolno ich fotografować w przeciwieństwie do wiekszosci teatrow, w których na ogół bywam :)
Trudno, przeżyję jakoś  ten niewielki afront… :)

    Poszczególne sceny ukazują nam młodą Kalinę, prowincjonalną dziewczynę z tupetem, która dostaje się do szkoły aktorskiej, jej spotkanie z Dygatem, dramat osobisty utraconego dziecka i szansy na następne, rozwój kariery w Kabarecie Starszych Panów, kobietę-wampa, prowokatorkę wobec obowiązujących socjalistycznych kanonów aktorstwa i pieśniarstwa, kłody rzucane jej pod nogi, romanse, trudne powroty na scenę i samotność po śmierci męża Stanisława Dygata…

  Nie brak oczywiście w spektaklu piosenek, które niegdyś śpiewała Kalina, a Katarzyna Figura świetnie daje sobie radę z ich interpretacją…

   Sala była pełna widzów, którzy nie tylko zajęli wszystkie miejsca, ale nawet siedzieli na schodkach i w przejściach (to ci "na wejściówkę"). Szpilki by już nie wcisnął…
Owacje po spektaklu oznaczają, że musiał się on publiczności bardzo podobać…

I pomyśleć, że Kalina była też miłośniczką kotów i ponoć to miłość do kotów przyspieszyła jej śmierć jako astmatyczki (zmarła w wieku 60-ciu lat w 1991)

******



poniedziałek, 20 stycznia 2014

"Tajemnica Filomeny" - film do obejrzenia jak najbardziej



    Brytyjsko-amerykańsko-francuski film pt. "Philomena" widziałam już prawie tydzień temu, a do tej pory wracam do niego myślami. Świadczy to wyraźnie  o tym jak wielkie zrobił na mnie wrażenie.
    Tymczasem początkowo plakat wcale mnie nie zaciekawił i pewnie w ogóle bym się nie wybrała do kina na ten właśnie film, gdyby nie przypadek.
    Przypadki jednak chodzą po ludziach i parę dni temu znalazłam się w ciemnej sali kinowej (bez popcornu :) oglądając  "Philomenę".

Francuska wersja plakatu (źródło internet)



    Streszczenia filmu w prasie i opisach filmu na internecie są tak zdawkowe, że absolutnie nie zachęcały do obejrzenia. W skrócie pisano głównie tak : starsza pani, która w towarzystwie dziennikarza wyrusza na poszukiwania syna  oddanego przed laty  do adopcji.
    Tymczasem poszukiwania są tu tylko punktem wyjścia i pretekstem do porównywania dwóch różnych światów na różnych płaszczyznach:  świat świecki wobec zakonnego, różne punkty widzenia  wykształconego dziennikarza i starszej prostej kobiety , lata pięćdziesiąte porównane z czasami sprzed 10 lat, Irlandia z Brytanią, Irlandia z Ameryką... długo by tu wyliczać.

   Trochę wzruszeń, sporo sytuacji wręcz komicznych i nutka romantyzmu powodują, że smutny wątek młodych irlandzkich dziewcząt nabiera wielowymiarowości nic nie tracąc ze swego tragizmu.
Dlaczego mowie o tragizmie? Trudno nazwać inaczej to co się działo z dziewczętami , które zaszły w ciążę będąc niezamężnymi, następnie zostały odrzucone przez rodzinę i trafiły "do sióstr".

      W sumie niby  w niejednym kraju tak bywało od dawien dawna i cóż wyjątkowego mogło się zdarzyć w Irlandii w latach pięćdziesiątych? A jednak było tam trudniej, tragiczniej niż gdzie indziej. Siostry przyjmowały owe "grzesznice" pod swój dach, ale porody nierzadko kończyły się śmiercią matki lub dziecka lub nawet obojga, bo nie wzywano lekarza. Cierpienia miały być pokutą. Dzieci wychowywane były przez zakonnice, a matki miały prawo odwiedzać je raz dziennie i tylko przez godzinę. Poza tym miały obowiązek  pracować od rana do nocy np w pralni jak nasza bohaterka. Oczywiście żyły w zamknięciu, niemalże jak w więzieniu, dopóki nie odpracowały zaciągniętego u sióstr "długu".
Wpajano im przeświadczenie, że nie są godne wychowywania swych dzieci i muszą się zgodzić na oddanie ich do adopcji.
Na dodatek w tajemnicy przed dziewczętami siostry pobierały wysokie opłaty za adoptowane przez bogatych Amerykanów dzieci i uniemożliwiały matkom wszelkimi sposobami próby odszukania dzieci.

     Drugim wątkiem początkowym jest historia dziennikarza BBC, który po latach pracy korespondenta w Moskwie i Washingtonie znalazł się na wirażu swej kariery zwolniony nagle z pracy. Z dnia na dzień stał się nikim w dziennikarskim świecie, przeżywa dylemat co dalej, traci wiarę w Boga  i  w zasadzie to właśnie spotkanie z Filomeną ratuje go przed totalnym upadkiem.
Nie chcę tu opowiadać całego filmu, bo warto go obejrzeć i odkryć całą opowieść przed ekranem. Film w reżyserii Stephena FREARSa został nakręcony po mistrzowsku i nie dziwię się , że otrzymał kilka nagród na różnych festiwalach.


Z lewej aktorka Judy DENCH, z prawej prawdziwa Philomena Lee
(źródło internet)


     Dla mnie jednak najważniejsze, że widzowie wychodzą z kina podbudowani i nie widzą tylko smutnych faktów, lecz również piękno i optymizm postaci.  Przy tym naprawdę wiele jest w filmie momentów wzruszających i tyleż samo żartobliwych i rozweselających.
Zdałam sobie sprawę , że od projekcji nie upłynął nawet tydzień, a ja już kilkukrotnie z entuzjazmem zachęcałam znajomych do obejrzenia tego filmu.  Pomyślałam więc , że "Filomena" zrobiła na mnie większe wrażenie, niż myślałam początkowo i postanowiłam napisać o tym filmie na blogu.

   Film został zaprezentowany  31 sierpnia 2013 na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Autorzy scenariusza otrzymali tam nagrodę.
W Irlandii i Wielkiej Brytanii wszedł na ekrany na jesieni zeszłego roku, a we Francji i Belgii na początku stycznia 2014.
W Polsce zobaczyć go będzie można od 21  lutego 2014, czyli już niedługo.
Warto podkreślić świetną, po prostu niesamowitą grę aktorską głównej bohaterki, którą zagrała niemalże osiemdziesięcioletnia (ur. 1934) brytyjska  aktorka  Judi DENCH. Szeroka publiczność  kojarzy ją głównie z rolą M. , szefowej Jamesa Bonda, choć grała w wielu innych produkcjach kinowych i telewizyjnych.

   Rolę dziennikarza zagrał równie dobry Steve COOGAN. Pokazał on bardzo wyraziście rozterki i wahania butnego dziennikarza i wręcz jego "dojrzewanie" i nabieranie życiowej mądrości.

    Film został nakręcony na podstawie prawdziwych zdarzeń opisanych przez głównego bohatera, dziennikarza Martina SIXSMITHa w książce zatytułowanej "The Lost Child of Philomena Lee".
Bohaterowie noszą i w książce i w filmie swe prawdziwe imiona i nazwiska.

    Jeśli chcecie spędzić czas na obejrzeniu dobrego filmu, to polecam z całego serca obejrzenie "Tejamnicy Filomeny" (bo taki jest jego polski tytuł)


                                                                                  Powyżej polski zwiastun 


niedziela, 12 stycznia 2014

Depardieu na żywo czyli "Love letters" w Teatrze Antoine w Paryżu




   Dziś po raz pierwszy widziałam na żywo Gerarda Depardieu grającego w teatrze.  To jego pierwszy powrót na scenę po wielu latach, a do tego zupełnie niespodziewany po zeszłorocznych skandalach (emigracja fiskalna do Belgii, przyjęcie obywatelstwa rosyjskiego etc)




  Publiczność jednak nadal ceni swego niesfornego, skandalizującego  gwiazdora. Dzisiejszego wieczoru trudno było dostać się do sali Teatru Antoine z Paryżu. Nawet wszystkie przystawki były pozajmowane pomimo wysokich cen.

    Gerard Depardieu przyjął tę propozycję teatralną tylko i wyłącznie dla faktu zagrania z Anouk Aimée, francuską aktorką , która już od lat utożsamiana jest z rolą Melissy z "Love letters". 

(Jej największą rolą filmową pozostanie jednak rola Anne Guathier w filmie "Kobieta i mężczyzna  Clauda Leloucha)




    Anouk Aimée skończy w kwietniu 2014 roku  82 lata i nie bez kozery można ją określić mianem monstre sacré francuskiego filmu i sceny teatralnej (choć w zasadzie  w teatrze grała tylko tę jedną rolę).
Te amerykańską sztukę autorstwa A.R. Gurney, aktorka gra już bowiem po raz szósty. 

   Pierwszy raz zagrała ją w początku lat 90-tych. Jej partnerami  potem byli kolejno: Bruno Crémer, Jean-Louis Trintignant (partner z filmu "Kobieta i mężczyzna"), Philippe Noiret, Jacques Weber, Alain Delon i obecnie Gerard Depardieu. 



  Przedstawień mialo być tylko siedem począwszy od 4 stycznia 2014, bo Gerard Depardieu jest prawdziwym sowizdrzałem i długo na miejscu nie usiedzi (w wywiadzie dla prasy stwierdził, że gra go nudzi, ale zagra tylko z przyjaźni i szacunku dla Anouk). Ostatecznie jednak dorzucono jeszcze trzy dodatkowe przedstawienia i dzięki temu udało mi się trafić w niedzielny wieczor 12 stycznia (raczej późne popołudnie) na "Love letters" w wersji Aimée-Depardieu. 



   Sztuka nie wymaga wielu przygotowań, bo opiera się na czytaniu listów przez obie postacie. Listów , które początkowo są listami ośmiolatków, nastolatków, dorosłych… Listów od osób, które pisały do siebie przez całe życie nie zdając sobie sprawy, że łączy je prawdziwie głębokie uczucie.. Albo zdawały sobie z tego sprawę w nieodpowiednim momencie, albo za późno…



   Tekst jest sam w sobie arcydziełem i całe mistrzostwo aktorów opiera się na intonacji, zawieszeniu głosu, na milczeniach czy westchnieniach. Gra oszczędna, ale jakże wyrazista. Tak jak i scenografia. Duży stół na kolorowym dywanie. On - Andy w czarnym garniturze i białej koszuli. Ona - Melissa  w czerwonej sukience i czarnym szalu.




    Widziałam tę sztukę już kilka lat temu gdy partnerem Anouk Aimée był Alain Delon, wiedziałam więc jaki jest koniec, a mimo to wsłuchiwałam się w każde słowo z  dużą uwaga. 

   Zwróciłam też uwagę, jak inaczej przekładali kartki swoich listów. Depardieu je przewracał jak kartki książki i trochę mu się rozsypywały… Aimée przesuwała kartki z prawa na lewo nie odwracając ich. Leżały równo w dwóch stosikach. 
Inny temperament nawet w sposobie przewracania kartek? Najprawdopodobniej tak, chociaż może to reżyser sobie tak zażyczył. 



   W każdym razie wieczór uważam za bardzo udany pomimo faktu, że Depardieu pomylił lub przejęzyczył się z dziesięć razy :) Tekstu nie musiał uczyć się na pamięć, bo listy miał przecież czytać, ale nawet te drobne potknięcia publiczność przyjęła z pobłażaniem za oznakę wzruszenia. 



   Dawno już nie widziałam owacji połączonych z rzucaniem kwiatów na scenę, a na tym przedstawieniu kwiaty rzucano obojgu. Depardieu je pozbierał wszystkie i podal swej partnerce całując uroczyście jej dłoń.



   Sama Anouk grała bezbłędnie. To fakt, że po tylu latach zna już tekst na pamięć i pewnie mogłaby wyrecytować całość od końca ku początkowi.  Grała jednak nie tylko bezbłędnie, ale z prawdziwym entuzjazmem. Rożnica 16 lat między aktorami również  nie była widoczna. Każdy ruch aktorki bylł pełen energii i gdyby ktoś jej nie znał, to mógłby przysiąc, że to ona jest te szesnaście lat młodsza od niego a nie odwrotnie. 


Owacje na stojaco

Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że już za parę miesięcy wejdzie na ekrany film nakręcony na podstawie prawdziwego skandalu niedoszłego kandydata na prezydenta Francji, socjalisty Dominique'a Strauss-Kahn'a. Naturalnie Depardieu gra w nim rolę tytułową.





wtorek, 7 stycznia 2014

Le vin de merde, żart czy prowokacja ?

Czytelnicy i czytelniczki bloga, którzy znaja język francuski nie raz zapewne słyszeli u Francuzów pełne zniecierpliwienia lub wręcz złości wykrzykiwania typu:

  • une vie de merde!  (podłe / dziadowskie życie)
  • quelle bagnole de merde!  (co za rupieć / gruchot!)
  • bordel de merde!  (o cholera! ale ciut mocniej :)
  • le vin de merde!  (podłe wino, kwasior!)


Wiadomo, że wszelkie takie zwroty i wykrzykniki zawierające słowo "merde" (gówno w dosłownym tłumaczeniu) do najgrzeczniejszych nie należą i zawierają w sobie mniejszą lub większą dozę  wulgarności. 


Jak więc zareagowalibyście gdyby w restauracji ktoś wam chciał zasugerować zamówienie butelki o nazwie "Le vin de merde"? 

Niedowierzaniem? Zdziwieniem? Oburzeniem? Postukaniem się w czoło?

Wino, święty trunek dostojnej Francji znieważone taką nazwą!

 Żart czy prowokacja?

Wino o oficjalnej nazwie "Le vin de merde" istnieje naprawdę i do super tanich nie należy (aktualnie 
6,50 € za butelkę białego, różowego czy czerwonego). Dodam, że we Francji w regionach produkujących wina można dostać je i to  całkiem niczego sobie, za cenę dobrego soku pomarańczowego.  Dlatego napisałam, że 6,50 to nie jest najtańsze wino. Ale też i nie na tyle drogie, żeby nie kupić na spróbowanie…

Można też dostać w sprzedaży  wielka butelkę zwaną magnum. 

Nazwa magnum oznacza, ze butelka zawiera dwa razy wiecej, niż butelka standardowa, czyli 2 razy 0,75 l = 1,5 l.

Le Vin de Merde można też zamówić (min 6 butelek, czyli karton) na stronie internetowej www.levindemerde.com

Kto wpadł na tak szalony pomysł i dlaczego? 




Le pire… … cache le meilleur
(Najgorsze …   … kryje najlepsze)

Le vin des philosophes
(Wino filozofów)

Niedaleko Montpellier w Langwedocji leży mała miejscowosc Aniane (37 km na północny zachód od Montpellier). 

Restaurator Jean-Marc SPEZIALE miał dość uprzedzeń klientów wobec win z Langwedocji. 
Uważał, że wieloletnie starania winiarzy podniosły poziom jakości lokalnych win, a mimo to ludzie często myśleli o winach Langwedocji jako tych gorszych, "vin de merde" -  po prostu :)

Postanowił chwycić byka za rogi i stworzył przedsiębiorstwo promocji win lokalnych o prowokacyjnej apelacji "Le Vin de merde. Vin des philosophes."


Symbolem i logo tego wina jest … oczywiście mucha ! Wiadomo, że kojarzy się z g…

Widnieje ona nawet na korku, o czym można się przekonać po otworzeniu butelki.


Kilka lat temu zaczął je sprzedawać w swej restauracji i stopniowo rozszerzał krąg klientów. Po pierwszych zdziwieniach, oburzeniach, ochach i achach, wino zdało chyba egzamin. 

Najlepszy dowód, że mozna je kupić nawet w dużych sklepach poza Langwedocją.  Ludzie zauważają nazwę , czują się zaintrygowani i kupują butelkę czy dwie na spróbowanie. 

Wino jest doprawdy dobre… "najgorsze kryje najlepsze" jak widnieje na butelce. 

Ale prawdę mówiąc, nawet gdyby było kiepskie, no to w końcu przecież sama nazwa byłaby co najwyżej zgodna z zawartością :))) 

Uważam, że to świetny chwyt marketingowy. Wino musi być dobre, no bo przecież nie chodzi o sprzedanie jednej butelki, tylko większej ilosci.  I tak jest w istocie!

Ja sama zakupiłam tuż przed świętami w Leclercu w Le Boulou (nieopodal naszej poludniowej Arkadii)  po butelce różowego i białego. 

Dopiero po degustacji pojechałam kupić większą ilość, bo uznałam to jako świetny pomysł na prezent dla przyjaciół, gdy się jest do kogoś zaproszonym np na kolację… I szkoda, że nie było już czerwonego, ani magnum...

Śmiech i dowcipy gwarantowane… 


A tu dla chętnych link do FB: 




czwartek, 2 stycznia 2014

Civet de sanglier, czyli gulasz z dzika


   Czy jedliście kiedyś gulasz z dzika? Ja jadłam parę razy  i prawdę mówiąc nie przepadam za dziczyzną, choć to ponoć bardzo zdrowe i chude mięso.

   Umiem jednak przygotować gulasz z dzika i czasem zimą go robię. 

"Civet de sanglier" tłumaczę jako gulasz, choć gulasz często tłumaczony jest jako "ragoût".

    Uściślić jednak należy, że nazwę "civet" używa się najczęściej w stosunku do gulaszu z mięs dzikich zwierząt (dzik, zając, jeleń), a "ragoût" do gulaszu w mięs ze zwierząt hodowlanych. 

    Ten gulasz zaczęłam robić jeszcze w starym roku, aby był gotów na kolację 1 stycznia. Mój małżonek za tą potrawą przepada i jak tylko gdzieś widzi w restauracji civet de sanglier, to chętnie zamawia to właśnie danie, które zimą często pojawia się w menu restauracji naszego regionu Roussillon. 

    Ma to swoje racjonalne uzasadnienie. Po prostu jest to okres polowań na dzika, który w Roussillon jest uznany zupełnie oficjalnie za szkodnika, bo niszczy winnice i sady. Zimą często wśród winnic i na pogórzu widać rozstawionych myśliwych w żółtych kamizelkach . Ubierają się w te kamizelki jak pracownicy przy robotach drogowych, żeby uniknąć niezręcznych sytuacji i wypadków. Nie wiem jak oni to robią, bo polowań nie lubię, ale te dziki jakoś ich mimo kamizelek nie zauważają i często polowania kończą się ubiciem kilku sztuk. I to w biały dzień, bo komu by się chciało po nocy czy o świcie chodzić z dubeltówką!

      Nie rozumiem jak mozna znajdować przyjemność w zabijaniu zwierząt, ale widocznie czują się oni jak rycerze na krucjacie, bo bronią przecież uprawy przed szkodnikiem…

    Fakt, widziałam jakie szkody może zrobić dzik i doprawdy jest to imponujące. 




     W naszej okolicy, tzn w okolicy mojej południowej Arkadii,  urządzane są regularne nagonki i w zeszłym tygodniu upolowano jakieś biedne zwierzę, a że polowanie odbywało się także na terenie winnic, to po oprawieniu, kontroli sanitarnej i podziale, każdy z właścicieli winnic dostał od myśliwych  w prezencie kawałek mięsa  w podziękowaniu za udostępnienie "terenów łowieckich". 

W ten sposób i nam nagle spadło z nieba ponad 2 kilo mięsa z dzika…  Małżonek się ucieszył, choć jest wrogiem polowań jako takich (ale tu zwyciężył z nim łakomczuch - gastronom), a ja tylko westchnęłam…

Nie chciało mi się bawić w pichcenie potrawy, której nie lubię… ale przecież nie wyrzucę mięsa podarowanego z "dobrego serca" :)

Potem pomyślałam sobie, że "upiekę dwie pieczenie" przy jednym ogniu: zrobię małżonkowi ulubione danie i przy okazji przygotuję też wpis na blog.


Dlatego dziś przedstawiam wam mój przepis na gulasz z dzika. A nuż się komuś przyda :)?




Produkty podstawowe : 2 kg mięsa z dzika i 2 butelki wytrawnego czerwonego wina

Składniki:


  • 2 kg mięsa z dzika
  • 2 butelki (0,75 l każda) dobrego wytrawnego wina czerwonego ( u nas było to naturalnie lokalne Côte de Roussillon)
  • 200 ml (= 20 cl) oliwy z oliwek
  • 50 ml  (= 5 cl) czerwonego octu winnego
  • 3 cebule , każda nakłuta 6 goździkami
  • 4 marchewki i 2-3 łodygi selera (bez liści)
  • 6-8 szalotek
  • 6 dużych ząbków czosnku
  • natka pietruszki (świeża lub suszona)
  • 4-6 liści laurowych
  • ziele jałowca
  • mielona gałka muszkatołowa
  • świeżo zmielony pieprz i gruba morska sol
  • maka i olej lub oliwa do obsmażenia mięsa
  • 100 g (=10 dkg) wędzonego boczku do sosu

Marchewka, cebula nakłuta goździkami, seler (łodyga), czosnek, natka pietruszki i przyprawy

Potem oliwa, ocet winny, gałka muszkatołowa i szalotki, które zapomniałam sfotografować :)

Pokrojone w kawałki mięso dzika zanurzone w marynacie z wina, jarzyn i przypraw. Odstawiamy na 48 godzin w chłodne miejsce i od czasu do czasu mieszamy w misie. Uwaga: marynata mieszana jest na zimno. Nic nie gotujemy.
Tak wyglądało marynowane mięso po 48 godzinach


Następnie wyjmujemy z marynaty kawałki miesa i odcedzamy marynatę.
Zatrzymujemy 2/3 jarzyn, a przyprawy i inne "śmieci" (cebule) z marynaty wyrzucamy.

Na gorze odcedzone mięso z jarzynami, na dole "nadwyżka" jarzyn i przypraw (do wyrzucenia)





      Na dobrej patelni podsmażamy na oleju słonecznikowym lub na oliwie z oliwek) odcedzone mięso. Posypujemy je maka i jeszcze chwile smażymy. Przekładamy wszystko do garnka, zalewamy marynata i dobrze mieszamy, by sos zrobił się  jednolity i bez grudek. Dodajemy odcedzone z mięsem jarzyny (jarzyn nie obsmażaliśmy) i przykrywamy. Gotujemy na silnym ogniu jakieś 20-30 minut, a potem na słabszym jeszcze z godzinę. Im starszy dzik, tym dłużej trzeba gotować jego mięso :)

     Do sosu dodajemy kawałku boczku wędzonego (ten u nas to taki wędzony tradycyjnie i posypany grubo mielonym pieprzem o nazwie ventrêche). 

Et voilà ! 

Można podawać z ziemniakami z wody lub ze świeżym makaronem. 
Naturalnie z dobrym, mocnym wytrawnym winem czerwonym :)

A następnego dnia gulasz jest jeszcze lepszy, bo ma czas sie "przegryzc" :))

Smacznego!